Twórcy "Muzykantów" niby piętnują tandetę, płyciznę i demoralizację show-biznesu. Niby wkładają w usta bohaterów złote sentencje w stylu "życie jest za krótkie na kompromisy". Cóż z tego, skoro
Ekran tak jak papier zniesie niestety wszystko. Nawet skrzyżowanie mazurskiej nocy kabaretowej z galą piosenki biesiadnej oraz spotem reklamowym sławiącym turystyczne walory Beskidów. "Muzykantów" - bo do nich oczywiście piję - można z czystym sumieniem polecić wszystkim, którzy zrywali boki na "Wyjeździe integracyjnym", przerzucali się cytatami z "Kac Wawy" albo polecali znajomym "Na układy nie ma rady". Komedia z Czech wygląda, jakby zrobiono ją według polskiego przepisu. Bez scenariusza, bez humoru, bez sensu.
W założeniu miała to chyba być lekka acz niepozbawiona nuty zadumy historia o miłości do muzyki, a także o ideałach, których warto bronić, by zachować szacunek do siebie. Bohaterem filmu jest uzdolniony piosenkarz Robin (Patrik Děrgel), nad którego zespołem wisi widmo rozpadu. Gdy zadłużeni po uszy chłopcy są o krok od przesiadki ze studia na korporacyjny open space, pomocną dłoń wyciąga nieoczekiwanie przebrzmiały gwiazdor disco Majkel Boss. Szansonista przeczuwa, że napisane przez młodziaków przebojowe songi mogą z powrotem wywindować go do pierwszej ligi show-biznesu. Panowie wyruszają do ośrodka wypoczynkowego, którego właścicielem jest rozjechany przez życie Izzy - eks-rockman o aparycji Janusza Panasewicza. W pięknych okolicznościach beskidzkiej przyrody grupa ma przygotować się do wspólnej trasy koncertowej. Wkrótce okazuje się jednak, że Robin i Majkel nie znajdują porozumienia na płaszczyźnie artystycznej. Jeden chciałby grać jak, nie przymierzając, Republika, drugiemu bliżej do Sławomira.
Twórcy "Muzykantów" niby piętnują tandetę, płyciznę i demoralizację show-biznesu. Niby wkładają w usta bohaterów złote sentencje w stylu "życie jest za krótkie na kompromisy". Cóż z tego, skoro sam film wydaje się uosobieniem wszystkiego, co tak bardzo rzekomo uwiera jego twórców. Nakręcony tanio i niechlujnie twór Dušana Rapoša przypomina odcinek "Disco Relax", w którym przaśne wstawki muzyczne poprzetykane są bezładnie pretekstową fabułą. Rockowe dinozaury piją, wciągają i rozpamiętują dawną chwałę, młodzi marzą o sławie i seksie, ktoś żałuje błędów przeszłości, a ktoś inny ma do przepracowania daddy issues. Trochę plebejskiej komedii, trochę telenoweli. Przynajmniej kilka razy w trakcie seansu można odnieść wrażenie, że w montażu zagubiły się istotne dla rozwoju akcji sceny. Dlaczego pod okiem Robina wyrasta niespodziewanie wielkie limo? Za jaką burdę szef wytwórni urządza awanturę zaufanemu współpracownikowi? No i o co chodzi z niemieckim spadochroniarzem, który podgląda schadzkę bohaterów? Czeski film - nikt nic nie wie.
Twórcy zachowują żelazną konsekwencję tylko w jednym aspekcie: portretowaniu kobiet jako usłużnych nimfomanek z IQ orzecha laskowego. Rozchichotane chórzystki kursują między łóżkiem perkusisty a jacuzzi Bossa, córka szefa wytwórni strzela selfie i łypie pożądliwie na Robina, zaś grana przez Michalinę Olszańską Klára służy Izzy'emu jako złota rączka, księgowa i seks-zabawka w jednym. Od ściekającej z ekranu mizoginii smutniejsze było chyba tylko odkrycie, że w filmie Rapoša wystąpił legendarny bard Jaromír Nohavica. Ja rozumiem: kto bogatemu zabroni? Czy naprawdę nie ma jednak lepszych sposobów na przekazanie światu, że ma się na wszystko elegancko wyłożone?
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu